URYWEK ZE SPRINTERSKIEGO PAMIĘTNIKA: „O TYM, ŻE TO DROGA JEST CELEM…”
Napisanie tego artykułu traktuję jako powinność. Chcę dawać swoim bieganiem jakieś głębsze przesłanie i rozprzestrzeniać je po świecie – ot co, zakażać ludzi swoją pozytywną filozofią. Niemniej jednak mam także świadomość, że takie rzeczy nie sprzedają się tak dobrze jak upośledzone wybryki natury z youtubowej jaskini patostreamerów, czy inne obsiane legendą prymitywne treści z internetu, ale nawet jeśli jedna osoba przeczyta to do końca to ja mogę z dumnie wypiętą do przodu piersią jak Michael Johnson w swoich biegach na 400m uznać swoją misję za wykonaną.
Droga jest celem – co przez to mam na myśli? Ano to, że jeszcze całkiem niedawno martwiłem się swoimi wynikami, a po niezrobieniu życiówki czułem się mizerny i zdeptany jak październikowy liść wciśnięty między zasyfione kraty studzienki kanalizacyjnej. Palił mnie od środka żywy ogień, grunt osuwał się spod nóg i strop zawalał się na łeb! Jednym słowem: APOKALIPSA. Potem patrzyłem na innych i docierała do mnie rzeczywistość: wszystko toczy się dalej, a żadnego końca świata nie będzie, chyba że mowa o tej miejscowości popularnej z wielu memów (aż zerknąłem z ciekawości: miejscowość Koniec Świata jest położona w województwie wielkopolskim, ale to tak na marginesie 😉 )
Czy to jest normalne, zdrowe podejście? Raczej nie… W człowieku dochodzi do nadzwyczajnej fuzji: gniew spotyka się ze smutkiem, następuje wspólne zapłodnienie się, a wynikiem tej zabawy jest krnąbrne dzieciątko, prawdopodobnie przez nikogo niechciane i przygotowywane do oddania w progi domu dziecka, a mianowicie tym bobasem jest FRUSTRACJA. Po wielu zawodach doszedłem więc do wniosku, że pora oddać frustrację do okienka nadziei, być może inny głupek się nabierze na te piękne i mylące oczęta? Nie podobało mi się to, do stu tysięcy fur beczek zardzewiałych kartaczy! W takich zjazdach psychiki nienawidziłem innych i chciałem pluć na nich wściekle jak stado rozbrykanych lam, ale zawsze wbijałem sobie gwóźdź mądrości w czaszkę i po kres recytowałem mantrę: „Kolego, ogarnij się, to tylko twój mózg płata ci figle!” I ogarniałem się wtedy, co nie zmienia faktu, że do całkowitej zmiany podejścia pozostał jeszcze ogrom czasu!
Zacząłem liczyć plusy dodatnie i plusy ujemne (uważam, że plusy ujemne istnieją, choćby na cmentarzu, ponieważ to kwestia kontekstu czy w plusie nadal zobaczymy plusa. Ale przepraszam za swoje filozoficzne wtrącenia, kontynuujmy…). Sprint dał mi tak wiele, że… No właśnie, aż mi brakuje metafor, a przecież mam się za mistrza skojarzeń! Dzięki niemu zmieniłem swoje życie i w dużym skrócie pragnę to tutaj opisać. Dla mnie jest to niesamowite, że jakiś cel może istotę ludzką tak zmienić. Widziałem w pewnej książce fajne porównanie o Gwieździe Północnej, która zawsze wytycza nam główną drogę. I taką gwiazdę każdy może znaleźć. Moją gwiazdą stał się sprint – on zawsze tkwi uparcie na moim nieboskłonie. Z nim nie boję się dalej pędzić przez życie.
Sprintowi zawdzięczam usunięcie konta na instagramie oraz konta na facebooku. Sprintowi zawdzięczam oszczędzanie baterii w telefonie, bo nie interesuje mnie już życie wirtualne, dzięki czemu ładuję telefon raz na cztery dni. Sprintowi zawdzięczam zmianę nawyków żywienia, nie jem już na przykład mięsa. Sprintowi zawdzięczam niezachwianą siłę mentalną, zawdzięczam mu też rosnącą siłę wojownika. Sprincie – dzięki tobie nie narzekam na żadną pogodę, dzięki tobie nie boję się ubrudzenia, wycieńczenia ni zmoknięcia. Dzięki sprintowi nie boję się samotności, bo on zawsze jest przy mnie. Sprint uczynił ze mnie wariata, maniaka życia, który co dzień rano wstaje i wciąga życie zachłannie jak narkoman.
W lipcu zmarła moja babcia, a tego samego dnia musiałem jeszcze zrobić trening. Nie wiem czy wiecie, że wypłakanie z siebie całej wody czyni z ciała giętki i nieproduktywny flak, użyteczny na bieżni w niewielkim stopniu, zupełnie jakby chcieć w bloku startowym usadowić bezwładny paluszek rybny, ale właśnie w takich etapach życia należy pokazać niepohamowaną determinację. Do dziś pamiętam odcinki z tego treningu, co mówi samo przez siebie! (100+80+120+80+100) Sprint pozwolił mi poradzić sobie z tą żałobą, zresetował mój umysł i ponownie naoliwił wszystkie trybiki mojego mózgu. Tego dnia pałałem monstrualną żądzą konsumpcji czekolady, ale powstrzymałem się i zapoczątkowałem kolejny pozytywny trend w moim życiu – nigdy nie uciekam z bólem w przyjemne czasoumilacze. Ja po prostu się z problemami zmagam, a nauczył mnie tego właśnie sprint. Co do samej czekolady, to jest to jeden z moich „rozpieszczaczy”, które nigdy nie wychodzą z mody. W „kolekcjonerskim pudle na opakowania po czekoladzie” gromadzę moje tabliczkowe podboje, a mam ich ponad 130. Gdy jestem w cukrowym cugu, potrafię wcisnąć w siebie 0,5kg za jednym zamachem; o białej czekoladzie z orzechami laskowymi (lub płatkami ryżowymi!) mógłbym pisać wiersze jak Romeo do Julii, a gdy ujrzałem, że w Lidlu ogłosili limitowaną edycję białej o smaku sernika z pomarańczą to miotałem się w samym sobie szalenie niczym dzika małpa w klatce. Pomimo mojego love forever do wszelkich Fin Carre’ów, kinderek czy biedronkowej symfonii marki Allegro za symboliczną i wręcz śmieszną kwotę 1,69zł (!!!) nie jem czekolady, kiedy mam zły dzień. Stałem się człowiekiem, na którego mam ochotę patrzeć w lustrze. Sprint uczynił ze mnie minimalistę. Sprint lśni na mojej życiowej mapie tłustymi jak olej kujawski i wielkimi jak kroki Usaina Bolta literami. Wszystkie drogi prowadzą do sprintu, natomiast tablica wyników gdzieś w tej całej gęstwinie pasji pełni rolę dodatku. Jest jak sygnet, który może spoczywać na palcu, ale jak się zsunie przypadkiem w dół, podczas gdy ty akurat będziesz cykał pamiątkowe selfie z tarasu widokowego w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie, wystawiając rękę z Samsungiem poza balustradę to nikt nie wpadnie w depresję. No chyba że sygnet… tylko sam sygnet może wpaść w depresję! (P.S. Mam tu na myśli nie stan psychiki, ale położenie sygnetu względem poziomu morza! Ufff, musiałem to finalnie zaznaczyć na wypadek gdybyście nie zrozumieli mojego fikuśnego poczucia humoru!)
Sprint poza cennymi lekcjami podarował mi niezliczoną ilość przygód. Raz z tego powodu… osiwiałem! No dobra, poprawka, tak mi się tylko wydawało. O godzinie 4:50 wyjechałem rowerem ze swojej miejscowości na pociąg z Kielc do Krakowa. Spieszyłem się wówczas na trening na krakowską Nową Hutę. Inaczej nie wstałbym tak wcześnie, bo bezpowodowe wyskakiwanie z łóżka, gdy nawet słońce jeszcze leczy kaca, uważam za przejaw szybko postępujących uszkodzeń na gruncie decyzyjno-logicznym w odpowiedniej sferze mózgu. Jednak… jak trzeba to trzeba! Jest cel – jest sens. Gra barw i światła o poranku potrafi zachwycić i natchnąć artystyczną weną, a rosa snująca mikrohuragany osiada na rękach, nogach i włosach, postarzając „kolarza o brzasku” optycznie o jakieś kilkanaście lat. Ta podróż na trening przypomniała mi w ogóle o tym, że rosa istnieje!
Przygód podobnych jak powyżej doznałem bez liku i każdą z nich traktuję jako swoiste błogosławieństwo losu. Gdybym usiadł w zadumie w puchowym worku sako, zaczynając o tym rozmyślać to bez problemu mnożyłbym kolejne perypetie tej natchnionej wędrówki do królestwa sub9,58. Na przykład, innym razem wracałem z treningu tramwajem i toczyłem nierówną walkę z umykającym czasem i rozkładami jazdy. Zadaniem do wykonania był sprint z ulicy Starowiślnej w Krakowie dwa przystanki dalej pod Teatr Słowackiego, a następnie przebiegnięcie całej Galerii Krakowskiej i dworca, gdzie na samym końcu czekało moje starodawne, przedziałowe TLK. Fart chciał, że po znalezieniu się na ulicy Starowiślnej, po drugiej stronie przejścia dla pieszych objawiła mi się wolnostojąca hulajnoga sieci Bolt i pierwszą część wyścigu z sekundami mogłem przebyć bez szaleńczego tupotu stóp i slalomu między przechodniami. Zdążyłem, pełen szczęścia, ale opłaciłem to takim zmęczeniem, że moje dziąsła pulsowały jak ziemia podczas trzęsień na dalekim wschodzie Azji. Pamiętam każdy szczegół mojej pogoni i szczęśliwe zrządzenie wszystkich zaistniałych wtedy czynników wszechświata, które sprawiło, że nie popełniłem ani jednej pomyłki podczas wszechobecnego wówczas chaosu oraz paniki.
Było to już po igrzyskach, więc śmiałem się, że najpierw posuwałem się do przodu z taką werwą i dzikością, że rozgrzałem się przy tym jak świeżo podana kawa Jacobs, aby ostatecznie zasiąść po królewsku w pociągu niczym otoczony łuną złot i zwycięstwa Lamont Marcell Jacobs, a porównanie to było niesłychanie trafne, bo jak tu nie określić mistrzem kogoś, kto odnalazł jeszcze w tym mętliku cały wolny przedział tylko dla siebie?
O to w tym właśnie chodzi, taka jest kwintesencja pasji. Można grzebać się w smole i odbijać od szklanego sufitu jak tragiczna pacynka klauna, ale to tylko fragment opowiedzianej przez nas historii. Na ostatnich zawodach liczyłem na życiówkę na 200m, ale nie pykło. Cóż, trudno. Wolę zapamiętać wyzwanie, jakim było przydzielenie mi 8 toru im. Wayde’a van Niekerka, radosną muzykę na stadionie AWF-u Kraków, błyskawiczny powrót ostatnich 3 kilometrów do mojej chatki sprintera po krystalicznie gładkiej drodze na hulajnodze pożyczonej od młodszego braciszka oraz – wreszcie – wizjonerską ambicję maniaka, która pozwoliła mi znaleźć szczelinę światła w koszmarnym mroku, dzięki czemu zignorowałem dwa pociągi „niewypały” (jeden mi uciekł, a drugi był w całości obłożony) i ogarnąłem Flixbusa last minute. Gdzieś pomiędzy przejechałem się jeszcze na gapę tramwajem, ale proszę, nie myślcie o mnie źle, ponieważ to automat biletowy był zepsuty. Wierzycie mi, prawda?
Sprint to droga. Sprint to proces. Szybkość rośnie jak drzewo. To jedna wielka przygoda. Pojedynczy wynik jest jak mrówka wijąca się pod trampkiem, gdy idziemy z uniesioną głową do sklepu po banany, żeby wcisnąć w siebie trochę cukru po treningu. Kto by się taką mrówką przejmował? Założenia są dużo, dużo większe!
#WOLNOŚĆPOPRZEZSZYBKOŚĆ
#WPS
#WALECZNOŚĆ
#POZYTYWNOŚĆ
#SPONTANICZNOŚĆ