S.P.R.I.N.T.E.R.
Poniższy artykuł jest rozwinięciem słowa „SPRINTER”. Każda litera to pewna jego cecha wg interpretacji naszego blogera, sprintera z Kielc. 🙂
STUPROCENTOWO OBECNY – Sprinter nie powinien brać ze sobą zmartwień na stadion. Brama kompleksu lekkoatletycznego, na którym rozgrywają się zawody to synonim oczyszczenia duszy. W momencie rywalizacji sprinter wymazuje swoją dotychczasową tożsamość i włącza tryb „tabula rasa”. To tak samo jak w filmie „50 pierwszych randek”, gdzie główna bohaterka doświadcza po zaśnięciu resetu umysłu (i tak dzień za dniem). Wszystko, co było, staje się mgłą przeszłości, a wszystko, co będzie, nieistotną błahostką o nikłym znaczeniu wśród nieprzebrniętych konstelacji gwiazd wszechświata. Niechaj to będzie „50 pierwszych sprintów” – wyostrzone zmysły, snajperska koncentracja, roztopienie mroźnej pokrywy nieefektownych refleksji. Doświadczyłem tego na mitingu w Spale (6 lutego 2021r. przed biegiem na 400m). Niepotrzebnie błądziłem myślami, ale dałem sobie wewnętrznego kuksańca, zmaterializowałem się w 100% tu i teraz i było to jak błogosławieństwo szybkością. Zrobiłem życiówkę!
POSZUKIWACZ PRAWDY – Ideały są nudne, stałe i niezmienne. To wieczne piękno, nieobarczone ryzykiem zmiany. Jakiż to byłby ból, gdybyśmy wiedzieli, że osiągnęliśmy już perfekcję. Na szczęście, jesteśmy tylko ludźmi. Sprinter powinien być również krytykiem, poszukiwaczem i detektywem prawdy szybkości. Ja bardzo mocno macham rękami na boki, rozpadam się podczas biegu i zdarzyło mi się już raz uderzyć zawodnika z sąsiedniego toru tymi niekontrolowanymi kończynami. Potem myślę sobie: „Ej, to oznacza, że możesz jeszcze sporo urwać ze swojego czasu, jeśli poprawisz błędy!” Pojawia się uśmiech – NIE CHCĘ BYĆ IDEALNY, choćbym łamał 40 sekund na 400 metrów. Wtedy doszukam się niedoskonałości, tak samo jak i teraz, nawet jeśli miałbym badać wpływ kształtu paznokci na zmniejszenie oporu powietrza.
REKONSTRUKTOR DZIKICH KOTÓW AFRYKAŃSKICH – Gepardy, tygrysy, lamparty – ja wszystkie was kociaki… caaałooować chcę! Jesteście wzorem dla nas, dla ludzi – gibkość, z jaką stąpacie po ziemi to inspiracja dla każdego szybkobiegacza. Jest zasadnicza różnica pomiędzy luźną mocą a spiętą mocą. Jakoś imponuje mi ta giętka poezja pisana maksymalną szybkością na bieżni. Zresztą, nie bez powodu się mówi „luźna guma”. Podczas styczniowego mitingu w Toruniu udało mi się osiągnąć ten zbawienny stan i czułem się jak ludzkie uosobienie pogo czy też kangura. Życiówka na 60m potwierdziła to z całą pewnością, a psychika także dziękowała mi po kroćset. Nie lubię klepać się jak samiec alfa po twarzy ani po nogach przed startem. Może na niektórych to działa, ale ja wolę czuć się swobodnie jak liana, bujając się niczym piracka łajba na wzburzonych falach.
IRRACJONALNY PODRÓŻNIK – Sprinterzy mogą się wydawać z zewnątrz półgłówkami. Każdy to wie, że odbywamy długą podróż, aby przebiec się przez kilkanaście sekund (w najlepszym wypadku kilkadziesiąt). Dla nas to ambicja o niesłychanym stopniu. Gdyby sprint był kobietą to czułaby się ona adorowana zupełnie jakby obcy ją przysłali rakietą z magicznej planety absolutnej piękności. Każdy zmierza do niej, oślepiony atrakcyjnością przyszłości, tymczasem rozczarowanie okazuje się wielkie jak kanion Kolorado. Tyle starań, a już po 10-ciu ultraszybkich sekundach dochodzi do orgazmu. A jednak, kolejni śmiałkowie nadal brną do tego podniecenia jak hycel do bezpańskich kundli, a kres przyjemności wyznacza fotokomórka ustawiona na linii mety. Na swoje pierwsze zawody (Ostrawa, styczeń 2020) jechałem długo – o 4 rano rowerem do Kielc (ktoś mi wtedy zwrócił uwagę z powodu braku odblasków i do tej pory o tym pamiętam), natomiast o 6 pociągiem do Krakowa, żeby tam wsiąść z naszym mastersem Tadkiem Kurczem oraz Krzysiem Studnickim (jeśli to czytasz to gratuluję rekordu życiowego na 60m w Spale) w auto do Czech. Bolesna to była randka – 8,03 na 60 metrów i rozczarowanie, ale pierwszy sprint jest jak pierwszy naleśnik – niby da się zjeść, ale jakim kosztem? Oj tak, sprint jest nierozłączny z podróżą.
NIEUDACZNIK MATEMATYCZNY – Analizowanie oraz kalkulację staram się zostawiać panom z NASA czy też architektom z nowoczesnego Dubaju – osobiście uważam, że moment pojawienia się liczby niesie ze sobą także stres oraz widmo niepowodzenia. My, ludzie z Europy, kochamy prognozować, jesteśmy jak sportowe stacje meteorologiczne ze stoperem zawieszonym na każdym palcu. W gruncie rzeczy, nic to nie daje – jeśli wiem, że mogę szybko to lecę jak piłka tenisowa na kortach Wimbledonu. Wyobrażam sobie wolność i dziką frajdę, a myśli o czasie uznaję za błąd systemu. Ktoś mi kiedyś pokazał jakieś zawiłe wyliczenia potencjalnego czasu na setkę na podstawie rekordowej 60-tki. PO CO MI TO? Biegnąc, chcę czuć się jak… KRETYN. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale zasłyszałem niegdyś, że ów kretyn oznacza osobę dotkniętą wrodzonym niedoborem jodu. Także, po huku startera, niechaj ten pierwiastek odczepi się ode mnie. To zbędny balast podczas wyścigu.
TRAGARZ UPOŚLEDZONEGO CNS-U – Po przejściu na pewien poziom dostrzegamy minusy szybkości. Fajnie być sprinterem, ale układ nerwowy niejednokrotnie płacze, choćby po 400-stu metrach czy też treningu wytrzymałości specjalnej. Po życiówce na 400m w Krakowie (wrzesień 2020) wymiotowałem 7 razy (nawet w tej dyscyplinie nie potrafię najwidoczniej zejść poniżej siedmiu, haha!), a gotowanie się mózgu trwało kilka dni. Pod koniec grudnia biegałem WS-a (250m+200m) na chłodnej kieleckiej bieżni, a potem obserwowałem na aplikacji w telefonie kolejne autobusy, które uciekały w stronę centrum, podczas gdy ja uczyłem się najpierw stać, a potem chodzić. Są ludzie, którzy odreagowują stres, tnąc skórę żyletkami. Są ludzie, którzy lubią sobie sprawiać ból… Drodzy posiadacze żyletek, zapraszam do biegania 400-setek, a przez kilka dni wasze życiowe problemy staną się potulnymi owieczkami. Sebastian Bednarczyk opisywał nawet przypadek czołowego sprintera na 60 metrów – Ronniego Bakera. Po zrobieniu życiówki na tym dystansie, przez tydzień czuł się on jak rozjechany przez czołg. Witamy w piekle sprinterów, my ćpamy mondo, a nie kokainę.
EPICENTRUM KRWIOŻERCZOŚCI – Charaktery mamy różne – introwertycy, ekstrawertycy, spokojni, szaleni, samotnicy, dusze towarzystwa… Najlepszych łączy jednak punkt wspólny na wykresie szybkości – pragnienie złotego medalu. Piszę to w swoim imieniu, ale uważam, że bez tej krwiożerczości sprint jest tylko czasową luką w codziennym harmonogramie. Do tej pory pamiętam jedne ze swoich szkolnych zawodów i dopływ mocy na mniej więcej 80-tym metrze, gdy ktoś zbliżał się do mnie. Jest to niewątpliwie dopuszczalna forma zabójstwa. W październiku wygrałem klubowy turniej biegów na 10 metrów podczas obozu w Szklarskiej Porębie. Ćwiczyliśmy starty, a ja faworytem raczej nie byłem. Przede wszystkim dobrze się bawiłem, bo byliśmy super ekipą treningową, ale jakiś trybik w rywalizacyjnej maszynerii zagryzał zęby jak wściekły wilczur na upolowanej kości. Gdy ten stan znika, postrzegam się gorzej i nawet brak formy stricte fizycznej nie wywoła we mnie porównywalnego niepokoju. Po wspomnianych już w zawodach w Spale (byłem trzeci) odtwarzałem sobie bieg przed snem – snułem wizję doganiania rywali, a następnie rysowałem w umyśle skok (dosłownie – jak w pewnym popularnym filmie z Infinite Tuckerem w roli głównej) na linię mety, oczywiście skok zwycięski. Tak jak napisałem – krwiożerczość.
RANNY WIEKUIŚCIE WYNIKIEM WSZELAKIM – Wyniki są jak pudełko czekoladek – raz są nadziane słodkim karmelem, a raz otumaniającym ajerkoniakiem. Sprinter to królik doświadczalny, a szczególnie jego emocje. Nasza kariera to rollercoaster. Po zrobieniu solidnej życiówki przychodzą gorsze biegi, a moment regresu jest nieunikniony (chyba, że kończymy karierę po jednym starcie w każdej konkurencji). Wówczas sprawdzana jest siła naszej pasji, wiary w siebie, wewnętrznego spokoju. Justin Gatlin napisał kiedyś, że nie można być zawsze zmotywowanym i wtedy trzeba być ZDETERMINOWANYM. Ja sam wielokrotnie to zaznaczam – cieszyć się trzeba ZAWSZE. Po słabym biegu na 60m w Warszawie robiłem wszystko, żeby nadal się wygłupiać, nawet jeżeli nie było to maksymalnie szczere. Smutek jest jak świadek Jehowy – to my decydujemy, czy chcemy wpuścić go do środka. Uzależnianie poziomu własnego szczęścia od czasu to bilet do wariatkowa. Choćby stoper pluł mi w twarz, chcę mieć na niej zaciesz i udawać, że nie widzę, jaki jestem słaby. Po prostu wyciągnę wnioski, a wtedy będę już mocny!
Autor tekstu: Wojciech Koczkodaj
#SprintemWięcJestem