O tym jak sukces rodzi się w głowie! [blog]

       Wioska na odludziu Etiopii – Bekoji. Kilku złotych medalistów w biegach średniodystansowych wychowało się właśnie tam. A teraz przełożenie na… Bęczków – miejscowość, w której mieszkam. Wyobrażam sobie, że w Etiopii wszystko ruszyło z kopyta, że nie było żadnego ALE. Zaczęli biegać i swoje wybiegali! Jak byłoby tutaj – w Polsce? Już na początku brzmi abstrakcyjnie, jeżeli nie komicznie. Ilu ludzi z czasów mojego dzieciństwa miało tu zapał do tego, aby robić cokolwiek i wytrwać w tym aż do zdobycia olimpijskich laurów? ILU?

       W śnieżne miesiące jeździłem z piłką na orlika w Mąchocicach (to wieś obok), a śnieg był już na miejscu tak lepki, że piłka stawała się gigantyczną śnieżną kulą. Wtedy chciałem być piłkarzem, więc za wszelką cenę ćwiczyłem strzały. Zupełnie sam… Inni koczowali w domach, a wyciągnięcie ich na zewnątrz graniczyło z cudem. LATEM RÓWNIEŻ! Teraz przypominam sobie, że nie rozumiałem tego. Dlaczego oni nie chcą wyjść? Dlaczego znowu nie ma składów? Byłem gotowy tyrać na tym boisku do późnej nocy, kiedy to już moja wada wzroku płatała mi znaczne figle. Tymczasem oni już wtedy pragnęli luksusu. Musiało nas być tyle i tyle. Jak ten jeden zagrał to dopiero wtedy zgodził się ten drugi. Być może niektórzy z nich mieli marzenia, nie zaprzeczam temu, ale który z nich zrobił cokolwiek, aby wyruszyć z nimi w świat? Uważam, że musieliby nie mieć niczego. Ale (jedno mocne ALE) Bęczków to nie Bekoji. Paradoks tego jest karykaturalnym odbiciem rzeczywistości. Tutejsi ludzie, słysząc o zabitej dechami wiosce afrykańskiej, znajdą pretekst do dowcipów i niewątpliwie mniej lub bardziej zaczną obnosić się swoją wyższością nad biednym w ich mniemaniu Czarnym Lądem. Jednakże… ONI NIE SĄ BIEDNI! Ich zapał do pracy, wartości i pełna buchającego w sercu żaru chęć odniesienia zwycięstwa przedstawia ich jako profesorów. Podobne wnioski mógłby zapewne wyciągnąć Colm O’Connell, który zupełnym przypadkiem trafił do Iten w Kenii, co było z kolei pierwszym ogniwem w łańcuchu produkcji największych talentów świata w biegach długodystansowych. Napiszę więcej: masowej produkcji. A jednak, początki były złudne, bo na miejscu brakowało prądu, telefonów, asfaltowych dróg czy nawet bieżącej wody.

       Znowu wracam do swojej miejscowości myślami i widzę te wszelkie dobra „nowoczesnego świata” – to niszczące i degradujące marzenia przedmioty. Tyle się mówi o genetycznej przewadze czarnoskórych biegaczy nad białymi, a moim zdaniem to bujdy na resorach! Uważam nawet, że to biali mogą w pewien sposób pochwalić się sukcesami tych drugich. Czarnoskórzy od lat walczą o swoje prawa, a konflikty na tle rasowym do tej pory targają światem. Osobiście tego nie rozumiem, bo każdy człowiek jest sobie równy. Nieakceptowanie tego faktu i szykana z kogoś innego czyni z nas prędzej małpę, aniżeli obdarzonego korą mózgową człowieka. Ale wracając – oni mieli coś do udowodnienia. Będąc zależnymi, chcieli pokazać swoją siłę i moc. Od zawsze mieli mniej oraz byli traktowani gorzej. Kto więc miał większą motywację? Walczący o swoje prawa czarni czy też biali, którzy topiąc się w perłach swojej wyimaginowanej krainy wyższości nie musieli robić absolutnie nic, aby było lepiej? Jeżeli taplamy tyłek w wannie z banknotami, jeżeli na kolację przynoszą nam czyste złota wypełnione kawiorem, wiekowym winem i rarytasami, których import był być może droższy niż sam towar, jeżeli na wielometrażowym parkingu czeka na nas lśniące niczym pustynne słońce auto o nieskalanej kroplą błota karoserii, a drzwi do niego otwiera nam obrzucony przez nas samych pogardliwym spojrzeniem lokaj to jak (pytam: JAK?!) chcemy wykrzesać w sobie wojowniczego wikinga, dla którego sukces to tylko kwestia odpowiedniej kalkulacji ile dni to zajmie, a nie zastanawianie się czy to w ogóle możliwe. Kołysanie w pałacach, pochwały i zewsząd pędzące superlatywy nijak mają się do motywacji.

       Coraz częściej dziękuję chamom i głupcom, którzy pojawili się w moim życiu. Ukrywali się pod powłoką znajomych lub bliskich mojemu sercu doradców, wtaczając jednak zaledwie jad wątpliwości. Podobno jestem słaby, podobno mi się nudzi. Podobno mógłbym się zająć czymś naprawdę pilnym i ważnym. Podobno marnuję czas. Podobno mam za dużo tego. Podobno jednak mam tego za mało. A tu nie wytrzyma ciało, tu ryzyko się nie opłaca, a w ogóle to PO CO MI TO? Wewnętrzny monolog, który ze sobą prowadzę, wyciąga te sytuacje i przetwarza w motywację. Musi być źle, ciężko i wymagająco, aby potem było dobrze. Mahatma Gandhi wiedział, co w tej trawie piszczy i zostawił nam taki piękny cytat w dziedzictwie:

 „Najpierw cię ignorują. Potem śmieją się z ciebie. Później z tobą walczą. Później wygrywasz.”

Zło, bieda i prostota są jak magiczne przypominajki. Cierpienie ma sens, a śmierć zasobów energii w drodze ku mistrzowskim wynikom również nie jest pozbawiona znaczenia. To wszystko, o czym mowa, jest żyzną ziemią naszego sukcesu. Bardzo lubię słuchać opowieści oraz relacji Wojciecha Cejrowskiego. Pamiętam odcinek „Boso przez świat”, w którym snuł historię Buddy, i co za tym idzie, samego buddyzmu. Miał on być następcą tronu, a jego narodzinom towarzyszyły różne niepokojące znaki, toteż król w poszukiwaniu odpowiedzi udał się do wyroczni. Ona stwierdziła, że będzie on władcą potężnym, ale pod jednym warunkiem – nie może przedtem ujrzeć czterech rzeczy: starości, choroby, śmierci i biedy. Jeżeli stanie się inaczej to nie będzie już władcą, ale (tylko?) nauczycielem świata. Jak to już bywa w tego typu historiach, Budda w końcu spotyka zakazane mu rzeczy i rozpoczyna imponującą podróż, doprowadzającą go do oświecenia. To tak naprawdę w dużym skrócie. Natchnęły go starość, choroba, śmierć i bieda. Początkiem przygody do oświecenia nie były jakieś bajery jak helikopter z autopilotem, kino domowe, myjka ciśnieniowa do najnowszego modelu BMW czy diamentowa kolia.

       Wszystko rodzi się z prostego ziarenka. Tak samo szybkość. Ludzie dobudowują filozofie, które można by pomieścić na wszystkich billboardach w Stanach Zjednoczonych, a tutaj kluczem są podstawy, wpajane czasem już nawet przez rodziców i dziadków. Wiara, motywacja, chęć, determinacja, poświęcenie. Mówią (ah, znów to przytoczę!), że czarnoskórzy są szybsi niż biali. To niech mi ktoś powie dlaczego biedna Jamajka na Igrzyskach Olimpijskich w Pekinie w 2008 roku tak doszczętnie zdeklasowała Stany Zjednoczone! Dziewięć medali w sprincie (w tym pięć złotych) zyskała drobna nacja o dużo mniejszym kapitale zarówno finansowym, jak i technologicznym. Niektórzy z nich zaczynali chociażby bez butów! Wiecie o kim piszę? O klubie bosych sprinterów! To nasuwa pasjonujące wnioski o jamajskim teamie z MVP w Kingston. Kraje nieznane, biedne, mało perspektywiczne, zapomniane… Patrząc na moje dzieciństwo i fakty z literatury, aktualnie większe szanse na stworzenie potęgi lekkoatletycznej daję właśnie światowym peryferiom, a nie względnie ułożonym i radzącym sobie krajom jak Polska. Aby osiągnąć sukces, trzeba coś albo stracić, albo nastawić się psychicznie na straty i żyć pod dyktando pasji. Te historie można wyciągać z rękawa i tworzyć z nich wieloelementową mozaikę. Od ilu lat polskie rekordy sprintu tkwią w tabelach porośniętych rdzą i kurzem dawnych lat świetności? Natomiast w latach 50-tych i 60-tych Polacy byli lekkoatletyczną potęgą. Nazwa Wunderteam mówi sama za siebie. Cudowna drużyna, której historii niespełna objąć w jednym artykule. W jakim to było momencie – to warto napisać! Było to po zakończeniu II-giej wojny światowej. Dla mnie to magia! Na pewno chcieli coś udowodnić, odgryźć się i pokazać siłę. Uważam, że talent jest w głowie. Cechy wolicjonalne potrafią wykrzesać z biegacza moc, której on sam jest w stanie się przerazić. Wystarczy własną psychiką kreować korzystną rzeczywistość. Chyba większość z nas pamięta złotą sztafetę 4x400m mężczyzn z Halowych Mistrzostw Świata. Przemysław Babiarz i jego piękny komentarz, zwiastujący piorunujący finisz Jakuba Krzewiny i polskie złoto, polski rekord świata! Klęska Stanów Zjednoczonych stała się faktem i zapewne dla wielu było to niespodzianką. Ale czy słusznie?

       Uważam, że to wszystko rozgrywa się w strefach, które uznajemy za mało ważne. Zagadka być może nie istnieje, a sami nazywamy sukces enigmą. Tymczasem wystarczy biegać z sercem pełnym miłości do biegania. Bardzo dobry kenijski maratończyk Christopher Cheboiboch skomentował to bardzo dobitnie (odnosząc się do przyjezdnych do Kenii, szukających jakoby istniejącego biegowego świętego Graala):

„Przyjeżdżają tu ludzie z całego świata, przekonani, że uda im się rozpracować naszą tajemnicę, człapiąc po tutejszych górach z pulsometrami na rękach i nocując w czterogwiazdkowych hotelach. Szukają zupełnie nie tam, gdzie trzeba.”

Cały ten artykuł chciałbym zamknąć logiczną klamrą. Przypomnę więc tylko: Bekoji – cztery złote medale olimpijskie w biegach średniodystansowych. Polska wieś, w której nikt nie musi walczyć o jedzenie: Wojtek, kopiący piłkę na pustym, zasypanym śniegiem boisku. Wokoło żywej duszy, a ambicji próżno szukać choćby najgłośniejszym wołaniem. Amen!