MÓJ ASORTYMENT SPRINTERA CZYLI ŁACHMANIARZ KOCHAJĄCY SZYBKOŚĆ [Blog]

Kocham biegać, a sprint jest niczym epicentrum mojego wszechświata. Kolejne warstwy oznaczają coraz bardziej zbędne przedmioty i zanieczyszczają moją pasję. Sprzęt gra rolę drugo lub nawet trzecioplanową, przez co uważam się za biegowego kloszarda, jednakże o jak najbardziej pozytywnym wydźwięku. Sprint we mnie umrze, gdy serce zamiast prędkości pokocha pulsometry albo profesjonalne fotokomórki.
Piszę ten artykuł pod chwilowym natchnieniem po zakończeniu wtorkowego treningu i śmieję się sam do siebie. Skończyłem pracę nad startami z dodatkowym obciążeniem. Sanki zastąpiła mi opona, którą z kolei przywiązałem do znalezionego w szafie plecaka. Oponę (w sumie to nawet dwie, bo posiadam również zapasową) przytargałem taczką na swoje podwórko z pobliskich pól. Sznurki znalazłem w garażu, a plecak dzięki temu ćwiczeniu zyskał nowe życie – zepsute suwaki podczas treningu nie są aż tak ograniczające jak w przypadku używania go do zwykłego przenoszenia rzeczy. Koszt takiego zestawu to okrągłe 0 zł. Satysfakcja olbrzymia – ciekawe tylko, co ludzie myślą, kiedy widzą takiego podróżnika, który musi pokonać ulicą kilkadziesiąt metrów ze swoim wynalazkiem…
Następny okaz w moim sprinterskim świecie to piłka lekarska. Kosztowała mnie 15 złotych, a większą niedogodnością niż wręcz symboliczna cena był powrót z nią pociągiem z Krakowa do Kielc. Swoją drogą, przyzwyczaiłem się już do ciągłego obładowania przedmiotami, bo oczywiście prawo jazdy uważam za zbędny luksus i czyni to ze mnie tragarza rozmaitych konstrukcji. Przygodę z transportem piłki lekarskiej do domu pamiętam doskonale. Plecak, pudło z pierwszymi w życiu kolcami, piłka lekarska i jeszcze jakaś siatka na dokładkę. Było to wymagające przedsięwzięcie, a po paru dniach piłka i tak się rozleciała. Pomimo to, nasza miłość nadal trwa, ale regularnie muszę swoją rzutową kulę operować wszerz i wzdłuż taśmą klejącą. Kupno nowej odpada – nie jestem zwolennikiem ciągłych zakupów.
Przejdźmy dalej – przyrząd do mierzenia czasu nazywany zegarkiem. Przeszedł on istny armagedon, a od pierwszego założenia na rękę kliknąłem w niego już tysiące razy. Śmieszne, że nabyłem go w dniu, kiedy wagary skusiły mnie swoją atrakcyjnością, a widmo szkoły powodowało zawroty głowy. Może tak przyjemne okoliczności zakupu tak mocno powstrzymują mnie przed wymianą zegarka? Przyciski są niepewne, a mierzenie czasu zależy od tego czy nie zdecydują się akurat w danej chwili zaciąć. Każdy test sprintu, kiedy pragnę zweryfikować swoje aktualne możliwości za pomocą tego zegarka, wymusza niezwykle delikatne oraz wysublimowane kliknięcia – w przeciwnym razie może on spłatać mi figla. Na rękę założyć się go nie da, ponieważ częściowo rozpadł się, a pełne emocji akcje ratunkowe zszywaczem w końcu jeszcze bardziej skróciły jego paski. Wierzę, że kreatywność nie zna granic, dlatego męczymy się ciągle ze sobą, a niekiedy nawet przyklejam go do kierownicy przy rowerze taśmą i w ten oto sposób znajduje kolejne zastosowanie!
Roweru używam w pracy, kiedy rozwożę ludziom jedzenie i ratuję ich przed koszmarem wielkiego głodu. To dobra okazja, aby napomknąć o kwestii stroju. Ciekawą historię napisałem na Mistrzostwach Polski we Włocławku, kiedy razem z chłopakami przygotowywaliśmy się do sztafety 4x400m. Na stadionie rozgrzewkowym każdy świecił jakąś firmową odzieżą sportową, a ja truchtałem sobie niczym żółtodziób w kurtce z logiem Pyszne.pl. Na głównym stadionie pojawiłem się bez niej, bo nie wiedziałem jak pracodawca odebrałby logo firmy potencjalnie widoczne na telewizyjnej transmisji mistrzostw. Nie uważałem tego za negatywne, wręcz przeciwnie, ale na wszelki wypadek wyszedłem w samej “startówce”. Nagle rozpętała się ulewa, a światła jupiterów i emocje, jakie niosła ze sobą ta impreza, okazały się przedsionkiem raju, gdzie moje serce dostało 400-metrowej palpitacji szczęścia na włocławskiej arenie lekkiej atletyki. Podczas październikowego obozu sprinterów w Szklarskiej Porębie również korzystałem z tej kurtki i w żadnym wypadku nie była to dla mnie ujma na honorze. Buty mam dziurawe jak ser szwajcarski, a pęknięte w kroku spodnie do czasu zakupu nowych zasłaniałem nakładanymi na nie krótkimi spodenkami, a gdyby nie to, że mam własną klubową koszulkę startową to pewnie ciągle bazgrałbym przed startem mazakami po przeciętej na pół kartce A4, żeby stworzyć mój magiczny numer startowy (55)!
Wczoraj również wzbogaciłem swoje sprinterskie królestwo o nowe bajery, które powstały dzięki drukarce 3D. Wicketsy (dla niewtajemniczonych: niskie płotki wymuszające zachowanie prawidłowego rytmu biegowego) nie powstałyby, gdyby nie pomoc mojego niezwykle utalentowanego technicznie oraz pomysłowego kolegi z zespołu. Koszt pojedynczego wicketsa wydaje się wręcz kosmicznie zabawny – około 5,10 zł za sztukę. To niesamowite, że można radzić sobie tak różnymi metodami, a na finiszu i tak zwycięża chęć do szybkiego biegania.

Kolekcję uzupełniają takie frykasy jak geodezyjna 30-metrowa taśma miernicza (akurat dzisiaj się zerwała – najwidoczniej nie jest rekomendowane skakanie na nią, kiedy znajduje się w napiętej pozycji), taśma krawiecka (1,5m) do pomiaru mniejszych wartości (np. przy skoku na skrzynię) oraz cegła! Dlaczego cegła? Jestem wiecznie rozdwojony pomiędzy kielecką bieżnią lekkoatletyczną a wiejskim podwórkiem, a każdorazowe zabieranie ze sobą piłki lekarskiej z jednego bieguna na drugi wymaga cierpliwości i stalowych pleców. Zdecydowałem się na dywersyfikację zasobów, aby zmniejszyć ryzyko zostania z niczym i niewykonania treningu rzutowego. Szybko spakowana do plecaka cegła i przewiezienie jej do Kielc autobusem rozwiązało problem, a powrót rzutowej kłopotliwości na razie się nie zapowiada. Bardziej ciekawi mnie ewentualna reakcja policji, gdyby jakimś cudownym zrządzeniem losu chciano przeszukać mój plecak podczas drogi do miasta. Czy cegła w Solarisie kwalifikuje się pod jakiś paragraf?


Powyższe wypociny świętokrzyskiego sprintera zmierzają do bardzo prostego wniosku. Nie jest ważne to, co mamy. Istotne jest to, kim jesteśmy. Wartości naszego charakteru są zabójczą bronią. Przedmioty nie rozbudzą chęci walki o urywanie setnych sekundy po drodze do olimpijskich laurów, ale pasja i miłość do biegania zawsze znajdą receptę na niedobór środków treningowych. Jeżeli mam mniej to mam pewność, że pragnę mocniej.
PS. Wyjątek od reguły stanowi hulajnoga elektryczna, ale nawet minimalista czasem skusi się na krztynę luksusu. Zdecydowanie leczy ona moją typową dla sprintera niecierpliwość, objawiającą się najczęściej na przystankach autobusowych.
—
Autor: Wojtek Koczkodaj 🙂
#KOCZO #way2sub50 #WPS #wolnośćpoprzezszybkość